czwartek, 28 kwietnia 2011

Mazurek różany

(...) ten przydrożny krzew łamie zmowę ostrożnych* - w Krakowie białym kwieciem obsypały się przed kilkoma tygodniami, na Mazurach właśnie rozkwitają - tarniny, mirabelki - wiosna, wiosna najprawdziwsza! Świat budzi się, kwitnie, pachnie, brzęczy, wypuszcza pędy - niebawem nadejdzie czas nowalijek, tymczasem zaś kwitną drzewa i kolorowymi płatkami czarują kwiatki o najładniejszych nazwach jakie znają przewodniki do oznaczania roślin - powiedzcie sami: sasanka zwyczajna, przylaszczka pospolita, zawilec gajowy, ułudka wiosenna, pierwiosnek, szafirek, przebiśnieg, niezapominajka, barwinek - nie brzmią pięknie? Mam swoją teorię, że gdyby te kwiatki kwitły w pełni lata, nie nazywałyby się tak ładnie - a że wyczekane to i dostały śliczne nazwy, z radości że to już :-)

O kwiatach pisała w świątecznych WO Marta Gessler, o kwiatach napiszę dziś i ja - o kwiatach, o kwietnym mazurku, o mazurku różanym. Długo myślałam, jaki mazurek upiec w tym roku, o ile w przypadku baby wątpliowości nie miałam żadnych (baba Neli), o tyle mazurek spędzał mi sen z powiek przez dobrych kilka dni. Marzyło mi się coś owocowego, coś lekkiego, nie za słodkiego, coś bardzo wiosennego - trafiłam wreszcie na mazurek różany Liski i wiedziałam już, że marzę właśnie o tym, o mazurku z różą, o mazurku w kolorze Rosae rugosae :-) Mazurek różany Liski to raczej kolor Rosa canina, Alcia podpowiedziała mi jednak że mazurki różane ma też Disslowa i oczywiście u Disslowej (jak zawsze zresztą) znalazłam czego szukałam..Czy może być coś prostszego niż kruchy spód posmarowany konfiturą? Czy kruchy spód z różą nie brzmi pysznie? Mniej znaczy więcej, najprostsze=najlepsze (mam wrażenie, że w kółko to powtarzam.. :-)) - tak powstał mazurek różany, a właściwie mazurek owocowy z różaną nutą - Disslowa nakazała przybrać mazurek z różą w cukrze porzeczkami, mało porzeczkowa to pora, zamiast świeżych jagódek dodałam więc porzeczkową konfiturę do róży (czy raczej różę do konfitury..). Dodałam też dużo cytryny i oto przed Państwem lekko kwaskowy, lekko słodkawy, pachnący przecudnie mazurek z różą - za reklamę niech posłuży fakt, że do zdjęcia ostał się jeno tzw. ostatni okruszeczek :-)

Mazurek różany:

kruche ciasto (np. takie - z połowy porcji, a u Disslowej migdałowe)
3 łyżki róży
5 łyżek konfitury porzeczkowej (lub innej kwaśnej)
skórka otarta z 1 cytryny
1 łyżka nalewki cytrynowej
kilka plastrów cytryny smażonej w cukrze (np. tym sposobem)

Ciasto rozwałkowuję cienko, wycinam prostokąt 30x17 cm, z okrawków wycinam ramkę, którą układam na cieście, odstawiam do lodówki na min. 30 min. Schłodzony spód nakłuwam widelcem, piekę ok. 20 min. w 190'C. Różę mieszam z porzeczką, nalewką i skórką cytrynową, rozsmarowuję cienko na wystudzonym cieście, dekoruję plastrami cytryny smażonymi w cukrze. Przepychota!

*Z. Herbert, Tarnina

sobota, 23 kwietnia 2011

Pascha i życzenia

Dobrych Świąt Wielkiej Nocy, wiosennych prawdziwie
I wiosny w sercach Wam życzę Kochani!Pascha to deser doskonały, to coś więcej niż sernik, to znacznie więcej niż sernik na zimno. To chyba najbardziej wiosenny deser jaki znam - ze świeżego, dobrego nabiału, pachnąca wanilią, z owocowymi skórkami w kolorze słońca, zupełnie wyjątkowa!

Pascha (na podstawie przepisu Agnieszki Kręglickiej):

2 l mleka (nie UHT-ego)
1/2 l kwaśnej śmietany
6 jaj
250 g masła
1 szkl. cukru pudru
1 laska wanilii
smażone skórki pomarańczowe i cytrynowe (lub np. takie), suszone morele, rodzynki

Jajka rozbijamy ze śmietaną, mleko gotujemy z laską wanilii. Zmniejszamy gaz, wyjmujemy wanilię (wyskrobujemy ziarna), do wrzącego mleka, mieszając, wlewamy powoli masę jajeczno-śmietanową. Cały czas mieszając gotujemy (na małym gazie) przez chwilę (5-10 min) aż do całkowitego zwarzenia - w garnku powinna pozostać serwatka i dużo serowych okruchów. Ser przerzucamy na gazę, pozostawiamy do odcieknięcia - można na sitku (wówczas dobrze jest lekko obciążyć deseczką), można powiesić nad zlewem, garnkiem itp. Masło ucieramy z cukrem do białości, stopniowo dodajemy odciśnięty ser, ucieramy do uzyskania gładkiej, puszystej masy, dodajemy skórki owocowe. Gotową masę przekładamy do wyłożonego gazą durszlaka, doniczki lub czegoś podobnego, odstawiamy do lodówki by zastygła. Przekładamy na talerz, zdejmujemy gazę, dekorujemy. Bardzo odświętna, wyjątkowa :-)

środa, 20 kwietnia 2011

Paska

Kuchnia polska na dwóch filarach stoi - kuchnia staropolska, szafranna, ciężka, stoły uginające się pod ciężarem dziczyzny, ryb i grzybów to jedno, nie mniej ważne są jednak i kuchnie regionalne - kuchnie wiejskie, wrośnięte w naturę, silnie związane z ludźmi i miejscami, które je tworzyli. Kuchnie regionalne niepoddające się modom (bo miały żywić a nie imponować), oczywiste i proste, potrawy, które dziś kojarzymy z domem, z dzieciństwem - swojskie są i bliskie a zarazem niezwykle ciekawe, również pod kątem swego rodzaju kulinarnej etnografii.

Przed rokiem pisałam o Wielkanocach szlacheckich, o stołach zastawionych niewyobrażalnym dziś mnóstwem jadła i napitków, dziś napiszę o Wielkanocy chłopskiej, napiszę o pewnym zwykłym-niezwykłym placku.

Wielkanocne potrawy regionalne nie były ani tak wykwintne, ani wymyślne jak dania kuchni szlacheckiej - ważne było jednak by było odświętnie, inaczej niż co dzień - pojawiały się więc kiełbasy (białe, niewędzone), czasem szynki, pojawiały się zdobione jaja. Mówiono, że wielkanocne święcone przygotowane ma być bez dymu lub przy jednym dymie - uważano bowiem, że w Wielkanoc nie godzi się rozpalać większego ognia, gotować, pracować przy kuchni. Wszystkie potrawy gotowane były wcześniej, a w niedzielę wielkanocną najwyżej odgrzewane lub jedzone na zimno - i mowa tu nie tylko o mięsach i jajach lecz również o zupach - łatwo dotrzeć do przepisów na tzw. święceliny lub chrzanówki - wielkanocne chłodniki na okrawkach świątecznych wędlin, z obowiązkowym dodatkiem (jak sama nazwa wskazuje) chrzanu.

A słodkości? Święcone polskie, niezależnie od regionu obfitowało zawsze w słodkie wypieki - mniej wykwintne i nie tak skomplikowane jak słynne dworskie baby z kopy jaj, tak samo jednak wyczekiwane, często obdarzone symbolicznym znaczeniem. Pieczono więc placki, pieczono kołacze, jajeczniki, na wschodnich rubieżach pieczono paski - okrągłe, wysokie pszenne bułki drożdżowe*. Paska (czyli pascha - od pesah) to ciasto proste, nie tak bogate jak drożdżowa baba, nielukrowane - z paską jedzono wszystkie świąteczne wędliny, paską dzielono się na rozpoczęcie wielkanocnego śniadania. Paska bukowińska wpisana jest na listę produktów tradycyjnych województwa lubuskiego - skąd bukowiński chleb w lubuskiem? Otóż paska w lubuskie przywędrowała wraz z góralami czadeckimi (od nazwy słowackiej miejscowości Čadca) - którzy na początku XIX wieku emigrowali na tereny Bukowiny, dzisiejsze pogranicze rumuńsko-ukraińskie, w XX wieku zaś często wracali na tzw. ziemie odzyskane - dziś dość licznie zamieszkują kilka miejscowości w województwie lubuskim właśnie. Paska pieczona jest również po dziś dzień na Ukrainie i gdzie niegdzie na Wschodzie Polski, wedle opowieści mojej Babci niemal identyczne ciasto pieczono w domu Dziadka, Dziadek ze wschodnich rubieży, więc wszystko się zgadza :-)

Paskę piecze sie w okrągłych formach - kilku mniejszych lub jednej większej, rośnie wysoka, lecz mimo to pozostaje dość ciężka, zbita - bardziej "chlebowa" niż wielkanocna baba. Tradycyjnie zdobiona jest wiankami, kwiatami, ptaszkami lepionymi z resztek ciasta - ja upiekłam ptaszki ale podobno wyglądają jak precelki więc Wam ich nie pokażę, ale kto umie, ten lepi. A kto nie umie plecie wianek z barwinków :-)

Paska (wg przepisu Mirosławy Prychożdenko, WO z 8.04.2007)

500 g mąki
25 g drożdży (ściśle wg przepisu byłoby to 50g)
4 jaja
250 ml mleka
100 g masła
125 g cukru
szczypta soli

Z drożdży, mleka i mąki robimy zaczyn, czekamy aż ruszy. Do wyrośniętego zaczynu dodajemy jajka, cukier, sól i resztę mleka, dokładnie mieszamy, stopniowo dodajemy mąkę, zagniatamy. Ciasto ma odchodzić od rąk, jeśli jest za rzadkie można dosypać mąki. Do wstępnie wyrobionego ciasta dodajemy stopione masło, dokładnie wyrabiamy, odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Wyrośnięte ciasto dzielimy na dwie części (jedna część ma być dwa razy większa od drugiej), większy kawałek wkładamy do natłuszczonej i wysypanej tartą bułką tortownicy, z mniejszego lepimy kwiatki, ptaszki, warkocze (drobne ozdoby pieczemy oddzielnie, 5-7 min. żeby nie spalić). Jeśli nie umiemy lepić kwiatków całe ciasto wkładamy do większej formy, czekamy aż podwoi objętość. Smarujemy żółtkiem, pieczemy na złoto w 165'C (max 30-40 min.) - ciasto bardzo rośnie, dlatego dobrze jest je ustawić na niższym poziomie piekarnika lub przykryć wierzch papierem. Na Święta upiekę pewnie babę, ale paska w niczym babie nie ustępuje. To inny typ drożdżowego, taka dobra drożdżowa bułka, najlepsza grubo posmarowana prawdziwym masłem :-)*B. Ogrodowska, Zwyczaje i obrzędy w Polsce, Warszawa 2001.

sobota, 16 kwietnia 2011

Catalunya, Barcelona, Merkat de Sant Josep

Mawiają w Barcelonie: jeżeli nie możesz czegoś znaleźć na La Boquerii, nie znajdziesz tego nigdzie. W skali światowej to z pewnością przesada, jednak na skalę lokalną (hiszpańską) jest w tym chyba dużo prawdy - będzie to więc opowieść o kuchni hiszpańskiej, o kuchni katalońskiej, opowieść o wrażeniach z podróży, krótkiej, ale intensywnej podróży do stolicy Katalonii.

Merkat de Sant Josep (hiszp. Mercado de San José , Targ św. Józefa), popularnie zwany La Boqueria, to największy i zarazem jeden z najstarszych targów w Barcelonie. Historię ma długą i ciekawą, ciekawe i fascynujące (i piękne i smaczne :-)) jest też niemal wszystko, co można tam kupić. Od początku więc..

Pierwszym stoiskiem, na które trafiamy po wejściu na targ od strony La Rambli jest stoisko z wędlinami - i powiem to od razu (choć nigdy bym nie pomyślała, że w ogóle to powiem) - wędliny to jest to, co w Hiszpanii zrobiło na mnie chyba największe wrażenie. I nie mówię tu jedynie o wyśmienitych szynkach jamón, o lomo (polędwica, przygotowywana tak samo jak jamón, podobno szlachetniejsza, mi jednak chyba bardziej smakują dojrzewające szynki) czy chorizo (uwielbiam - ale to wiedziałam już wcześniej), ale również o mortadeli, której w Polsce nie tknę (hiszpańska, doprawiana podobnie jak we Włoszech m.in. jagodami mirtu i kolendrą, "inkrustowana" oliwkami i pistacjami miała cudownie owocowy posmak, pychota), czy o katalońskim specjale zwanym fuet (na pierwszym zdjęciu po prawej). Ów fuet to wieprzowa, podsuszana kiełbasa, z oczkami tłuszczu - tym co wyróżnia fuet spośród innych hiszpańskich kiełbas jest skórka pokryta białą pleśnią Penicillium candida (tą samą, która porasta sery typu camembert) - kiełbasa ta jest delikatnie słodkawa, delikatnie pieprzowa, bez typowego dla chorizo posmaku papryki - dla mnie bomba, choć jeśli miałabym zdecydować - fuet czy chorizo - miałabym duży dylemat :-)

Idąc dalej mijamy całe mnóstwo straganów owocowo-warzywnych i trafiamy na pojedyncze stoiska z serami. I przy serach pierwsze wielkie zaskoczenie - okazuje się bowiem, że wzorek z plecionej trawy esparto (Lygeum spartum, Stipa tenacissima), który tak lubię na manchego i który, jak do tej pory myślałam, jest jego cechą charakterystyczną - pojawia się na bardzo wielu innych serach, na pewno zauważyłam go na castellano i na zamorano (oba owcze w typie manchego), powiem że było to swego rodzaju rozczarowanie, cóż.. Ale manchego nadal uwielbiam i stawiam chyba na pierwszym miejscu wśród twardych serów! Koszyka z esparto niestety nie udało mi się zdobyć, nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe (pewnie jest, pewnie w innym regionie..) - niestety, czasu na poszukiwania miałam niewiele, na tyle niewiele, że nie zdążyłam również spróbować katalońskiego koziego mató - wniosek jest jeden, trzeba tam wrócić.

Serce targu to stoiska z rybami i owocami morza - i znów mogę rozpływać się w zachwytach, owoce morza bowiem bardzo lubię, a nieczęsto nadarza się okazja by jeść tak świeże, pyszne i tanie owoce morza jak w czasie tej podróży. Właściwie chyba nie napiszę o tych straganach nic więcej, bo przy takiej ilości wszelkiego dobra głupieję z radości i tracę jakikolwiek obiektywny stosunek do tego, co widzę :-), dodam może tylko, że niewątpliwą atrakcją tej części targu były stoiska z szaszłykami, smażonymi na bieżąco z najświeższych ośmiorniczek, krewetek etc - pychota.

Idźmy dalej. Wokół morskiego kręgu, wśród straganów owocowo-warzywnych porozrzucane są również stoiska z orzechami (moją uwagę przykuwały głównie trawiasto zielone, niesolone pistacje i tzw. chufas - migdały ziemne - Cyperus esculentus - będące głównym składnikiem orszady), z oliwami i przyprawami (szafran z La Manchy!), z jajkami (kilka rodzajów, niestety z pieczątkami, ale wyglądały bardzo malowniczo), ze słodyczami (różne cuda zatopione w czekoladzie połamanej na nieregularne kawałki - od razu przyszedł mi na myśl czekoladowy pomysł Marty Gessler, czekoladki, turrony - również kataloński Agramunt turrón z orzechami laskowymi), stoiska rzeźników czy pojedyncze, charakterystyczne stragany, jak choćby stragan starszego pana sprzedającego niezliczone suszone smakołyki - głównie grzyby, zioła, paprykę i pomidory. Grzyby mnie specjalnie nie fascynują, olbrzymi kosz wypełniony po brzegi suszonymi smardzami zrobił na mnie jednak naprawdę duże wrażenie - pewnie dlatego, że smardze są u nas tak niedostępne :-)

Na tyłach targu miejsce swe mają, nazwijmy to fast-foody, czy street-foody, w rzeczywistości jednak są to swego rodzaju małe bary, serwujące właściwie wszystko co da się przyrządzić na ruszcie lub na tak zwanej planchy. La plancha, czyli po prostu metalowa płyta, służąca bądź to do pieczenia bądź jedynie do podtrzymywania temperatury tego, co na niej położymy - w zależności od tego, jak mocno rozpalony jest pod nią ogień - nie jest raczej wynalazkiem hiszpańskim, bardzo jednak w Hiszpanii popularnym.

I już na koniec, choć pisać mogłabym jeszcze długo, ale jak sądzę - cierpliwość Czytelników ma swoje granice - to co obok przypraw i serów "kręci" mnie zawsze najbardziej, czyli.. a jakże - owoce i warzywa. W Katalonii ma się właśnie ku końcowi sezon na calçots, długie białe cebule (zdjęcie jedenaste, w tle za ogórkami)- lokalnym zwyczajem jest tzw. calçotada czyli masowe wyjazdy za miasto w celu grillowania calçots i wcinania ich z sosem romesco (połączone z obowiązkowym ubrudzeniem się tymże sosem od stóp do głów) - calçots można więc kupić wszędzie, można też spróbować ich a la plancha na targu. Trwa również sezon na karczochy (karczochowe pole - pod palmami :) - to zresztą pierwsze, co widzimy zmierzając z lotniska w kierunku centrum Barcelony), które piecze się również z calçotami - mam zamiar podjąć próbę wyhodowania calçots na polskiej ziemi, w końcu to cebula, powinna dać radę.. Jeśli mowa o warzywach to dodam jeszcze, że absolutnie oczarował mnie stragan z tysiącem odmian ziemniaków - starannie poukładanych, opisanych, ach! Owoce zaś to jeszcze inna historia - mówi się, że La Boqueria to targ turystyczny - powiem szczerze - byłam również na dwóch innych, nieturystycznych targach i w porównaniu z nimi ową "turystyczność" Boquerii, dostrzec można, jak mi się wydaje, jedynie w przypadku owoców - tzn. soki ze świeżych owoców opisywane bywają tu po angielsku (o naszych przygodach językowo-kulinarnych napiszę jeszcze przy innej okazji..). Nie wydaje mi się by turyści masowo kupowali jagnięce podroby lub wielkie świeże ryby, ceny zaś są takie same jak na innych targach.. A wracając do owoców - hiszpańskie truskawki w Hiszpanii są lepsze niż hiszpańskie truskawki w Polsce, jednak w niczym nie dorównują truskawkom ze Środkowej Europy :-), a poza tym bajka - wszystko śliczne, słodkie i w większości miejscowe (wyjątek stanowiło stoisko z owocami z Kostaryki, na którym zakupiłam nie-wiadomo-co, co po powrocie do domu zidentyfikowałam jako kolczoch jadalny i wszelkie owoce jagodowe sprowadzane głównie z Holandii - ceny horrendalne). I tu - jak sądzę - należy już kończyć.. Miał być jeszcze kataloński przepis - jednak w związku z tym, że notka rozrosła się i tak do niemałych rozmiarów - przepis będzie kiedy indziej. Dziś leniwie i wspominkowo :-)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Na jogurcie - pierogi

Pierogi, ucierane ciasta, kisielki, ciasto francuskie - jest kilka potraw, na myśl o których mówię zdecydowane: nie, nie zrobię! Jednych zwyczajnie nie lubię - tu jeszcze problem jest niewielki, dla kogoś w sumie mogę się przemóc, a sama jeść nie muszę, inne mi nie wychodzą, z pierogami rzecz ma się najgorzej - po prostu nie cierpię ich lepić.

Trochę ponad dwa tygodnie temu wybrałam się na wycieczkę do stolicy, do domu Tili i ESa, na spotkanie z kulinarno-blogową ekipą, wybrałam się pociągiem i jeśli prawdą jest, że najbardziej liczy się pierwsze wrażenie to.. chyba powinnam nad tym popracować. Gdy, podobno dzięki memu koszykowi, udało się nam już z Tiliami i Polką spotkać na dworcu, na entuzjastyczne słowa Madzi, która z radością poinformowała mnie iż weekend będzie pierogowy, zupełnie szczerze i zupełnie bez zastanowienia wypaliłam, że nienawidzę lepić pierogów. Na całe szczęście nikt się tym nie przejął, uff.. I lepiliśmy te pierogi, kilka rodzajów, pisała już o tym Tili, lepiliśmy pierogi, a właściwie pierogi lepiły się same - zaczynam rozumieć dlaczego nasze babcie z uśmiechem i rozrzewnieniem wspominają darcie pierza, czy inne równie przyjemne zajęcia - gdy się spotka kupa luda nawet lepienie pierogów przestaje być straszne. Powiem więcej, lepienie pierogów staje się zabawą pierwsza klasa :-)Pierogiem - wzorcem, niczym z Sevres, pozostanie dla mnie pieróg mojej Babci Alinki, pieróg solidny, pękaty od nadzienia, z ciasta miękkiego i delikatnego, a jednak konkretnego, pieróg formowany w dłoni, idealny. Babcia nie bawi się w wałkowanie, wykrawanie ciasta szklanką, śmieje się ze swojej siostry (Cioci Karolci, bohaterki notki o kartoflaku), która tak właśnie robi, a sama odrywa kawałki ciasta z dużej bryły, rozpłaszcza w dłoniach, nakłada nadzienia zdecydowanie więcej niż na zdrowy rozsądek powinno się zmieścić, skleja w sekundę, a i tak Jej pierogi są idealnie kształtne, ciasto cieniuteńkie, niepojęte. Dodam, że lepienia pierogów z mniej niż 1 kg mąki Babcia raczej nie uznaje. Ja ideału nie dosięgnę więc pierogów na ogół w ogóle nie robię, czekam aż mnie ktoś poczęstuje :-), raz na ruski rok upiekę drożdżowe, tym razem jednak wyjątkowo (chciałam poćwiczyć falbanki, których uczyła nas u Tili Gospodarna Kasia) zrobiłam pierogi gotowane, z jogurtowego ciasta. Falbanki na razie to poracha, więc pokazuję tylko takie proste, wyszły pyszne, ciasto to dla mnie odkrycie - jest delikatniejsze niż tradycyjne pierogowe, plastyczne, nadzienie lekkie, wiosenne - wiosennie też w Krakowie rozkwitają właśnie tarniny..

Pierogi z jogurtowego ciasta (z dedykacją dla Pierogowego klubu :-)):

ciasto (przepis Adriana Richardsona):
2 szkl. mąki
1 szkl. jogurtu
1/2 łyżeczki soli

farsz:
250 g półtłustego lub tłustego twarogu
1 łyżka kwaśnej śmietany
pęczek mięty
pęczek kolendry
pęczek pietruszki
skórka otarta z 1 cytryny
szczypta kuminu
duża szczypta kardamonu
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprza
+ ew. garstka posiekanych orzechów włoskich/migdałów

sos:
150 ml jogurtu
skórka otarta z 1 cytryny
1 rozgnieciony ząbek czosnku
pół garstki posiekanej mięty
świeżo zmielony czarny pieprz

Z mąki, soli i jogurtu zagniatamy gładkie, elastyczne ciasto, odstawiamy na ok. 1/2 godziny. Twaróg rozgniatamy widelcem, mieszamy ze śmietaną, dodajemy posiekane drobniutko zioła, skórkę, przyprawy i ewentualnie orzechy. Ulubioną metodą lepimy pierogi, z podanych proporcji wyszło ok. 30 pierogów wycinanych szklanką. Podajemy z sosem jogurtowym. Pyszne, wiosenne, norma na dłuższy czas wyrobiona :-)P.S. Rozwiązaniem zagadki z poprzedniej notki jest oczywiście trylogia Millenium Stiega Larssona, opisy picia kawy liczyła Magdaro z Bloga Drobno Mielonego, konkurs wygrała Karolina S., nagrody pocieszenia wylosowały zaś Agnieszka B., Amber i Maggie :-)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Kawa inaczej i zagadka

Kawa inaczej, czyli czym zajmuje się w wolnych chwilach autorka bloga, by już w zupełności zasłużyć sobie na miano tej, której na prawdę się nudzi :-)

A teraz opowiem Wam o pewnej książce..
Jeśli miałabym zgadywać, w którym z krajów Europy pije się rocznie najwięcej kawy, bez zastanowienia typowałabym Bośnię. Ewentualnie Włochy. Nic bardziej mylnego - jak się okazuje, w kawowych statystykach dotyczących Europy pierwsze miejsce zajmują na zmianę dwa kraje, które nijak z kawą mi się nie kojarzą - i właśnie w jednym z tych krajów rozgrywa się akcja rzeczonej książki, z kraju tego pochodził również jej autor. Książka (a właściwie książki, mowa bowiem o trzech opasłych tomiszczach) to dziwna, właściwie mogłabym w nieskończoność wymieniać , co mi się w niej nie podobało (żeby nie szukać daleko - nachalny product placement to tylko jeden z przykładów), a mimo to, nie mogłam się od niej oderwać - jest niezwykle wciągająca (niemal tak jak wiercenie dziurek w kawowych ziarenkach :-)). Bohaterowie książki natomiast nie odrywają się od kubków z kawą - jak policzyła autorka jednego z około-kulinarnych blogów* w pierwszym tomie powieści znajdują się 93 sceny picia kawy (na 634 strony), jak policzył komputer - słowo kawa odmienione przez przypadki pojawia się w polskim tłumaczeniu 132 razy. W tomie drugim i trzecim statystyka wygląda podobnie. Co to za książka? Kto zgadnie?

Na zwycięzcę czeka aromatyczna kawowa bransoletka (ze słodkim bonusem), na Wasze odpowiedzi** czekam do momentu opublikowania kolejnej notki, czyli powiedzmy nie krócej niż tydzień :-) Przewidziane nagrody pocieszenia!
A co do kawy?
Fondant au chocolat to czekoladowa babeczka z płynnym wnętrzem. Złośliwi powiedzą , że to takie niedopieczone brownie, odpowiem na to, że niedopieczone brownie jest w takim razie bardzo, bardzo pyszne. Mój ulubiony przepis na fondanty pochodzi z bloga Truskawkowej Ani, przepis to doskonały, prosty i niezawodny - zmieniłam jedynie czas pieczenia - moim mini-kokilkom wystarcza 6 min w piekarniku, dodałam też - a jakże - odrobinę kawy, której delikatnie wyczuwalny aromat świetnie łączy się z sosem na bazie domowej konfitury truskawkowej. Jeśli życzymy sobie by babeczki miały naprawdę płynny środek warto do każdej foremki włożyć przed upieczeniem dodatkową kostkę czekolady.

Czekoladowy fondant z kawową nutą - wg przepisu Ani z Truskawek (4 małe porcje):

80 g + 4 kostki czekolady o wysokiej zawartości kakao (np. 70%)
80 g masła
3 łyżki cukru
1 jajko + 1 żółtko
1/2 płaskiej łyżki mąki
1/2 płaskiej łyżki zmielonej drobno kawy

+ 3 łyżki konfitury truskawkowej, 1 łyżka alkoholu (likier pomarańczowy), 1/2 łyżeczki utartego kardamonu

Czekoladę i masło podgrzewam w garnuszku do stopienia. Jajko i żółtko ucieram dokładnie z cukrem. Łączę obie masy, dodaję mąkę i kawę, delikatnie ale dokładnie mieszam. Wypełniam masą 4 małe (ϕ=7 cm, h=2,5 cm), natłuszczone kokilki, do każdej wkładam dodatkową kostkę czekolady, piekę 6 min. w 210'C. Natychmiast po upieczeniu wyjmuję babeczki z foremek, podaję z sosem na bazie domowej konfitury truskawkowej (konfiturę rozrzedzam łyżką alkoholu, doprawiam kardamonem). Znikają w pół minuty :-)

* żeby za bardzo nie ułatwiać, na razie nie napiszę jaki to blog, choć właściwie nie trudno się domyślić..
** mała prośba - pochwalcie się naturalnie w komentarzu, że wiecie, ale odpowiedź przyślijcie mi w mejlu (adres w profilu) - w ten sposób więcej osób będzie miało możliwość wzięcia udziału w zabawie :-)

P.S. A tu kawowa (i nie tylko) biżu w jeszcze innym wydaniu :-)